Recenzja filmu

#Jestem M. Misfit (2019)
Marcin Ziębiński
Sylwia Lipka
Julia Chatys

#smutełek

Niepisany kodeks krytyki filmowej ostrzega, że nie zaczyna się tekstów zdaniami w stylu "od zarania dziejów kino…", albo "już w momencie wjazdu pociągu na stację Ciotat….". Tyle że "#Jestem M.
Niepisany kodeks krytyki filmowej ostrzega, że nie zaczyna się tekstów zdaniami w stylu "od zarania dziejów kino…", albo "już w momencie wjazdu pociągu na stację Ciotat….". Tyle że "#Jestem M. Misfit" to ten rodzaj audiowizualnej ekstrawagancji, która w naturalny sposób prowokuje pytania o definicję sztuki filmowej – od pociągu, stacji i fabryki braci Lumiere, przez awangardę z pogranicza wideo-artu, po współczesne superprodukcje za setki milionów dolarów. Nie dlatego, że jest filmem złym. Raczej dlatego, że w ogóle nie jest filmem.  

   

Jasne, mamy tu zalążek fabuły: gwiazdeczka amerykańskiego liceum wraca na stare, polskie śmieci i dostaje lekcję pokory. Są strzępki koncepcji estetycznej – wszystko tonie w pastelowych fioletach i różach, w jaskrawych żółciach i czerwieniach z domieszką błękitu. A także zrąb jakiegoś konceptu: na mocy założeń międzynarodowego formatu profesjonalnych aktorów zastępują gwiazdy YouTube'a, Instagrama oraz mediów społecznościowych. A jednak w szkole, w której ocenia się przede wszystkim styl, formę, aktorstwo, a także emocjonalną i fabularną trajektorię opowieści, twórcy oblali nawet egzamin komisyjny. Odpowiedź na pytanie, czym zatem ich produkcja jest, to sprawa skomplikowana. W najlepszych momentach to metafora wrażliwości wizualnej dzisiejszych czasów, Instastory przeformatowane na wielki ekran i rozciągnięte do pełnego metrażu. W najgorszych – a tych jest zdecydowanie więcej – odpowiedź na potrzeby "jakiegoś" pokolenia dorastającego w "jakiejś" rzeczywistości medialnej; czytaj: dzieciaków poddanych niesprawiedliwej i drastycznej infantylizacji, dorastających w niekończącym się spocie reklamowym. Zdradzę tylko tyle, że na prawach epizodycznego bohatera po ekranie gania maskotka jednego z operatorów telekomunikacyjnych. 

Tandeta wylewa się z każdego kadru, mieszkania, szkoły; ulice i ludzie wyglądają, jakby wycięto je z papieru mache (klucz estetyczny: polska docudrama spotyka "Żony ze Stepford"). Wyszczerzone zęby są imitacją aktorstwa, puenty memów – substytutem dialogów, a wysypywane wiadrami na ekran emotikony – atrapą emocji. Epileptyczny montaż wygląda tak, jakby ktoś ekranizował badania na temat nieumiejętności długotrwałego skupienia uwagi i odbiera jakąkolwiek frajdę ze śledzenia akcji. Z kolei muzyczne kontrapunkty, zamiast prowadzić do eskalacji napięcia, giną w szaleńczym pędzie narzuconym przez reżysera i montażystę. Nic więc dziwnego, że wątły tekst, pod którego niewielkim ciężarem i tak uginają się naturszczycy, stanowi podstawę filmu-emotki: szczęśliwa buzia, zdziwiona buzia, pochmurna buzia, serduszko, szczęśliwa buzia, kurtyna. 


Nie będę pogrzmiewał na podobne zjawisko z przyczółku borowego dziada – sala wypełniona po brzegi dzieciakami w przedziale wiekowym 8-12 jest wystarczającym dowodem popytu i uzasadnieniem podaży. Najgorzej jednak, że gdzieś w tym bałaganie zaplątało się wezwanie do tolerancji i otwartości, którego twórcy nie potrafią nawet wyartykułować. Przepada pod zwałami serduszek, lajeczków, czerstwych żartów i głupich min. I naprawdę trudno brać czyjekolwiek starania na poważnie, skoro kolektywnym wysiłkiem wszyscy strzelają samobója – wyłączają z równania tych dorastających misfitów, którzy oczekują od kina czegoś więcej. Złamane serduszko. 
1 10
Moja ocena:
2
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones